GŁOS ZNAD PREGOŁY    Numer 12
Pismo sponsoruje Senat RP

WIGILIA KAMPINOSKA

Wśród wielu już minionych wieczorów wigilijnych, jeden tylko przyszło mi z konieczności spędzić zdała od bliskich - w pociągu. Były jednak i inne Wigilie - jedyne w swoim rodzaju, niezapomniane. Wspomnieniem o jednej z nich pragnę dziś podzielić się z Czytelnikami.

  Jesienią 1941 roku moja troskliwa matka postanowiła, że na jakiś czas powinienem zniknąć z rodzinnej Częstochowy. Głód był jednym tylko spośród kilku innych powodów tego postanowienia. Schowany więc zostałem w Puszczy Kampinoskiej, w leśniczówce mego stryja. Położone na południowym skraju puszczy nadleśnictwo Granica okazało się dla mnie - 14-letniego wtedy chłopca - oazą sytości, spokoju i wyzwolenia spod hitlerowskiego koszmaru okupacyjnego. Stryj dzielnie zawiadywał podporządkowanym sobie terenem puszczańskim, będąc zarazem czynnie zaangażowany w konspiracyjnej działalności zgrupowanej w puszczy podchorążówki Armii Krajowej. Niemieccy inspektorzy nadzoru leśnego rzadko zaglądali w tamtym czasie do nadleśnictwa. Ograniczali się raczej do przeglądania dokumentów gospodarki leśnej, unikając natrętnego wizytowania obszarów puszczy. Odkarmiony i odchuchany przez stryja, stałem się niebawem obiektem jego zainteresowań na rzecz "zrobienia ze mnie mężczyzny". Przyjął to za swój obowiązek - legat po zmarłym bracie, a mym ojcu. Zawarłem więc bliższą znajomość ze strzelbami stryja. Posiadłem umiejętność łowienia dzikich królików przy pomocy siatek i łasicy - fretki. Ujeżdżałem na oklep jednego z gospodarskich koni, odnosząc tu najczęściej nie tyle sukcesy, co siniaki. Hitlerowska nawałnica zbierała jeszcze w tamtym czasie owoce swego "blitzkriegu" na Wschód. Dniami i nocami potężne pociągi przewoziły w bydlęcych wagonach ze wschodu na zachód tysiące jeńców sowieckich. Niektórym z nich udało się wyłamać deski wagonu i zbiec z transportu na linii między Sochaczewem i Łowiczem. Kierowani przez naszych kolejarzy na północ - zjawiali się w Puszczy Kampinoskiej, gdzie przejmowała ich polska służba leśna. Któregoś dnia przy śniadaniu stryj zapytał mnie niespodzianie: "Czy chcesz obejrzeć bolszewików?" Propozycja była - nie powiem - dość niezwykła. Poszliśmy więc razem w kierunku obszernej stodoły, taszcząc ze sobą kosz z żywnością. Ukrytych w sianie było ich trzech. Trzech wystraszonych i doszczętnie wyczerpanych ludzi. Dwóch z nich po kilkunastu dniach przeszło do następnych opiekunów w puszczy, bynajmniej nie... na grzyby. W majątku stryja pozostał ten trzeci - Wołodia Worobiew. Przebywając nadal za dnia w ukryciu, powoli oswajał się z wolnością i swobodą, tą w polskim wydaniu. Z jego obecnością oswajali się też domownicy w leśnym gospodarstwie stryja. Worobiew, mimo, że - jak sam wyznał - był moskwianinem, sprawnie zabrał się do różnych prac w stryjowej gospodarce, a wybitnym fachowcem okazał się w dziedzinie... pędzenia bimbru. Pod jego to kierownictwem folwarczny kocioł do parowania ziemniaków dla trzody chlewnej przerobiony został na małą gorzelnię, czynną z przyczyn oczywistych tylko w nocy i obsługiwaną osobiście przez jej konstruktora. Nocny uzysk alkoholu był obfity. Przeznaczony bywał w pierwszym rzędzie na zaopatrzenie leśnych oddziałów dla celów sanitarnych oraz po to, by chłopcy nie zamarzli ze szczętem w swych ziemiankach w głębi puszczy. Zarazem kredens stryja także nie cierpiał pod tym względem na niedostatek tym bardziej, że do obiadu lub kolacji zasiadało często przy stole liczne towarzystwo młodych ludzi z Warszawy, którzy do puszczy też nie przyjeżdżali... na jagody. Penetrując kiedyś obszerny strych leśniczówki, wśród wielu gratów, starych czasopism, kufrów i innych rupieci - odkryłem w kącie niemiłosiernie zakurzoną i zaniedbaną bałałajkę - trzystrunny instrument ludowy. Jej historia pochodziła prawdopodobnie z legionowych wypraw starszych braci stryja, w tym i mego ojca, z 1920 roku. Odkurzyłem bałałajkę i doprowadziłem ją do połysku. Postarałem się nawet o struny do niej. Lecz po kilku nieudolnych próbach brzdąkania, z rezygnacją zawiesiłem ją na ścianie mego mansardowego pokoiku.
Pewnego popołudnia, gdy schylony nad stołem biedziłem się właśnie przy jakichś cholernych logarytmach - w progu pokoju stanął... Wołodia Worobiew - "bolszewikiem" tu powszechnie zwany. Nie mówił nic, lecz jego oczy błagalnie i z zachwytem wpatrzone były w bałałajkę. Dałem mu ją. Szybko okazało się, że Wołodia jest wirtuozem gry na tym instrumencie. Niekiedy wieczorami z pomieszczeń kuchennych dochodziły dźwięki wygrywanych przez niego czastuszek, melancholijnych dumek, a nawet starych romansów rosyjskich. Tą muzyką starał się przypodobać gospodyni stryja i jej młodej pomocnicy kuchennej.W uczciwych zresztą zamiarach i jak się okazało - z pełnym powodzeniem. Lico Wołodi nabierać poczęło zdrowego koloru i zaokrąglać się w widoczny sposób. Nadszedł dzień Wigilii Bożego Narodzenia. Od rana powonienie nęciły aromaty gotowanych, pieczonych i smażonych potraw świątecznych, wydostające się z kuchni. W rogu jadalnego pokoju stanął okazały świerk - prosto z puszczy, przybrany różnymi cackami, złoconymi orzechami, łańcuchami i świeczkami. Jak nasz piękny obyczaj nakazuje - o zmierzchu, wraz z pierwszą gwiazdą zebrali się przy wigilijnym stole wszyscy domownicy, a wśród nich krasnoarmiejec Worobiew. Wygolony i wypucowany na tę okazję - z powagą i z zaciekawieniem przyglądał się nieznanym mu tradycjom polskim, towarzyszącym Narodzeniu Pana. Tradycjom obcym dla urodzonego i wychowanego w pierwszych porewolucyjnych latach komunisty, komsomolca i gwardzisty. Stryj podszedł i do niego z opłatkiem w ręku, życząc szczęśliwego powrotu do rodzinnego kraju i do najbliższych mu osób. Zapłonęły świeczki na choince i rozpoczęło się wigilijne biesiadowanie. Ktoś zaintonował kolędę podchwyconą chórem - jedną, druga, następną. Jakże milczący bywa dziś wigilijny wieczór w wielu polskich rodzinach, którego ciszę przerwać może co najwyżej kasetka z "Mazowszem", lub kolędnicy z małego ekranu. Wypaliły się świeczki na choince, zakończyła się wieczerza w leśniczówce. Rozeszliśmy się na noc do swych pokojów. Otworzyłem okno, by przewietrzyć nadmiernie nagrzane wnętrze pokoiku na poddaszu. W nocnej, uroczystej ciszy trwała puszcza, udekorowana śniegiem na gałęziach. Lecz w pewnej chwili ciszę tę przerwały nieoczekiwanie jakieś dźwięki. Dochodziły z pobliskiego zabudowania gospodarskiego. Nie - to nie zwierzęta jęły przemawiać ludzkim głosem, co bezskutecznie przyobiecuje nam dotąd ludowe podanie. Dobiegła mnie znana, jakże ukochana wszystkim kolęda: "Lulajże Jezuniu, lulajże lulaj..." Grał na bałałajce Wołodia Worobiew. Moskwianin, komsomolec, komunista, lejtenant gwardii. Grał bezbłędnie, donośnie, z wielkim uczuciem. Coś wyniósł z nastroju tej polskiej Wigilii w noc Bożego Narodzenia. Coś zachował w swej pamięci i w sercu. Czy na zawsze, czy do końca swych dni?
Andrzej Grądman, Częstochowa
Powrót do strony głównej